kontur (2 kB)

wedrowcy3 (95 kB)

Główny Szlak Sudecki

Mysłakowice – Szklarska Poręba

06 - 09.05.2022

Linia
Kierownik wycieczki: Jacek Wiechecki
Linia

Program:

Dzień pierwszy

06.05.2022.2022 (piątek)

Dzień drugi

07.05.2022 (sobota)

Dzień trzeci

08.05.2022 (niedziela)

Dzień czwarty

09.05.2022 (poniedziałek)

Linia

Mysłakowice – Szklarska Poręba

Dzień pierwszy


No i wróciliśmy do Mysłakowic. Wyróżnikiem tej wioski jest to, że niczym się nie wyróżnia. No niby jest kościół i jest pałac, ale gdzie na Dolnym Śląsku nie ma kościoła i pałacu? Albo chociaż jego ruin. No, niech będzie, że czymś się wyróżnia - jest punkt kontrolny GSS.

sudety01 (114 kB)

Tak, czy owak wieś trzeba przejść. Można iść za szlakiem lub na mapy.cz. Tu – tak jak w wielu miejscach w Karpatach – nie zawsze jest to, to samo. Mimo jeszcze ciepłej aktualizacji, mapa każe mi opuścić znakowany szlak, ale zaraz za wsią i tak spotykam resztę grupy. Dalej idziemy razem, a przed nami wieś Głębock. O ile ta pierwsza niczym się nie wyróżniała, to ta niczym nie wyróżnia się w dwójnasób. Wyobraźcie sobie, jaka to musi być dziura, że nawet pałacu nie ma! Jest za to pierwszy postój.

sudety02 (116 kB) sudety03 (61 kB)

A powód ku postojowi jest. Przed nami do zdobycia „masyw” Głaśnicy i Grabowca. Uprzedzając fakty, w następny dzień padło z czyichś ust stwierdzenie – na Śnieżkę wychodziło się łatwiej. No ale wyszliśmy, mijając po drodze ruiny prewentorium. No, kto wie, co to jest prewentorium? Ja musiałem sprawdzić w internetach . Pod szczytem nasza pierwsza skałka – Patelnia. Niektórzy, w ramach kontynuacji rozgrzewki przed Karkonoszami, wspinają się na szczyt. Teraz jeszcze parę kolejnych skałek, parę kilometrów niczym nie wyróżniającego się lasu (hmm, chyba nadużywam tego czasownika?) i docieramy do Karpacza. Nie jest to jednak jeszcze Karpacz właściwy. Ten leży po przeciwnej stronie Karpatki – najwyższego wzniesienia na dzisiejszej trasie. Z tejże Karpatki wrażenia są satysfakcjonujące. Tak wzrokowe jak i słuchowe. Na wyciągnięcie ręki duża część Karkonoszy ze Śnieżką tuż przed oczami, a w dole słychać szum Łomnicy spadającej z zapory.

sudety04 (100 kB)

Ponieważ pora nadal dość młoda, czas na jakiś obiad. Większość – możliwe, że skuszona nazwą? - decyduje się na Jaśkowy Zapiecek. Ponoć było smacznie, ale tak naprawdę ciężko powiedzieć, bo na stole jakichś wielkich smakołyków nie widać! Do smakołyków jeszcze wrócę – cierpliwości usmiech (1 kB)

sudety05 (72 kB)

Podjedliśmy, więc pora zapakować się do busa i przejechać do Jagniątkowa do Hoteliku pod Dębem. W hoteliku jesteśmy sami, więc będzie można poszaleć – do tego też jeszcze wrócę! Na razie, ponieważ Jacek nakazał w dniu jutrzejszym wyjazd o godz. 7:00, wszyscy grzecznie udali się do pokoi i zapadła noc.


Dzień drugi


Zgodnie z nakazem o 7:00 wszyscy są przy busie i jedziemy do Karpacza. Podjeżdżamy na Orlinek i ruszamy na trasę. No, prawie ruszamy... bo czerwony szlak jest zamknięty – jakoby zagrożenie lawinowe. Schodzimy zatem do Białego Jaru i stamtąd czarnym wspinamy się na Kopę. Jedna osoba wykorzystuje alternatywne rozwiązanie i decyduje się poczekać na uruchomienie wyciągu. Można i tak. My monotonnie pniemy się pod górę. Trasa łatwa i przyjemna, ale znów niczym szczególnym się nie wyróżnia. Krótki postój przy górnej stacji kolejni na Kopie i już widać Dom Śląski.

sudety06 (84 kB)

Jego odwiedzimy jednak w drodze powrotnej. Na razie do zdobycia jest Śnieżka. Pogoda idealna, ludzi – jak na Śnieżkę – niewiele, czas zacząć podchodzić. Na podejściu sudety07 (64 kB) spotykamy dwójkę naszych. Już schodzą. Ponoć jest tak ślisko, że cofnęli się. Mimo to postanawiamy zaryzykować. Ostatnia ćwiartka rzeczywiście jest w śniegu, ale do dramatu daleko. Opcji, tak na wejściu, jak i na zejściu jest kilka. Raczki, kurczowe trzymanie się łańcucha, ostrożne stawianie każdego kroku, albo – to moje rozwiązanie – wyjście poza łańcuch i marsz po kamieniach. Wprawdzie tak nie wolno, ale jak czegoś bardzo się chce, to można! Na Śnieżce - o dziwo - nie wieje i ciepło. Ale czasu na dłuższy postój nie ma – przed nami nadal megakawał drogi do przejścia. No to schodzimy. Najlepiej idzie Jackowi. Jego ciężar właściwy powoduje, że buduje w śniegu swoje własne schody. Po chwili docieramy do Domu Śląskiego. To już naprawdę czas na przerwę i posiłek. Warto skorzystać, bo pewnie już nigdy nie trafimy na sytuację, że do bufetu nie będzie kolejki. Do Domu Śląskiego dotarła też nowoczesność. Do kibelka bramki z kołowrotkiem. Usługa nie jest jednak specjalnie tania. Można powiedzieć, że poziom cen zakopiański. Bez względu na rodzaj potrzeby, wizyta wyceniona jest na 3 zeta. Można też zapłacić w koronach lub euro. Dokładnie 1€. Kurs wymiany sprofilowany pod turystę niemieckiego. Ale w końcu tyle razy nas napadali... Niech płacą. My ruszamy dalej. Przed nami bardzo długi odcinek praktycznie po płaskim. Do plusów niewątpliwie należy zaliczyć fantastyczne widoki. Lepszych w Sudetach nie będzie.

sudety08 (78 kB)

Do minusów – śnieg pod nogami. Taki śnieg to w sumie dwa minusy – mały i duży. Mały to utrudnione chodzenie, duży – błyskawicznie przemakające buty. Ten mały teoretycznie można obejść zakładając raczki. Teoretycznie, bo rozwiązanie jest takie sobie i jak patrzyłem po mijających nas turystach, to więcej osób miało raczki przypięte do plecaka niż do butów. Tak naprawdę, to ten śnieg jest bardziej grząski niż śliski. But z raczkiem jeszcze bardziej w nim utyka, a przecież jeszcze trzeba zdjąć plecak, wyjąć te raczki, schylić się, założyć je... no skórka nie bardzo warta wyprawki. Bez względu na przyjęte rozwiązanie mijamy kotły, najpierw Małego, potem Wielkiego Stawu.

sudety09 (91 kB)

i coraz lepiej widzimy Słonecznik

sudety10 (77 kB)

A może to jednak Pielgrzymy? Sam już teraz nie wiemklopot (0 kB)Skałka, do której dochodzimy to jednak na pewno Słonecznik. Stąd już całkiem niedaleko do schroniska Odrodzenie, gdzie przewidujemy dłuższą przerwę obiadową. Po zjedzonym obiedzie czas na ostatnie podejście. Przed nami Petrova Bouda. Tam będziemy skręcać na czarny szlak, który doprowadzi nas do Jagniątkowa. Na razie jednak – jak to zwykle po czeskiej stronie Karkonoszy – czeka nas marsz po asfalcie. Zwykle bym jojczył, ale mam już tak dość śniegu, że suchy asfalt witam z zadowoleniem. Koniec radości – czas na zejście, a tam znowu śnieg. Klasycznie - jak to na wiosnę - turyści ubili śnieg na środku ścieżki, tworząc wał wystający ponad otoczenie. Bokiem jednak trochę strach iść, bo ewidentnie słychać, że pod spodem płynie strumyk z roztopów. Wreszcie śnieg się kończy i ostatni etap dzisiejszej wędrówki to komfortowa szutrowa dróżka przez świerkowy, a potem bukowy las. Jeszcze kawałek asfaltu we wsi i koniec. Koniec drogi, bo nie dnia!!! Na chętnych czeka jeszcze jacuzzi i sauna.

sudety11 (76 kB)

Chętnych więcej niż miejsc, więc dzielimy się według płci na dwie grupy. Nam najpierw trafia się jacuzzi, ale na saunę też jesteśmy przygotowani. Ponieważ najświętsza zasada saunowania mówi, że ubytek wody w organizmie należy rekompensować, jesteśmy na to przygotowani. Coś tam piszą o jakiejś wodzie mineralnej, czy soku pomidorowym, ale że na bezrybiu i rak ryba, zadawalamy się Prosecco. Jutro trasa niewiele krótsza, więc po saunie czas do łóżek.


Dzień trzeci

sudety12 (83 kB)

Dziś znowu będziemy schodzić do Jagniątkowa, ale do tego jeszcze daleko. Na razie jedziemy do Szklarskiej Poręby. Startujemy z Huty i już po pół godzinki jesteśmy przy Wodospadzie Kamieńczyka. Tam większość grupy inwestuje w kaski i idzie zwiedzać wodospad. O tej porze roku jest on chyba ładniejszy niż zwykle, gdyż Kamieńczyk zasilany jest dodatkowo wodami roztopowymi. Stamtąd już tylko godzinka łatwą, choć monotonną trasą i jesteśmy przy kolejnym dzisiejszym schronisku – Na Hali Szrenickiej. Tu jednak tylko chwila przerwy na zebranie grupy i dalszy marsz – już dużo bardziej widokową trasą – do schroniska na Szrenicy, które cały czas widzimy przed sobą. Aaa, byłbym zapomniał – śnieg oczywiście już dawno się zaczął, a buty zaczynają sygnalizować stopom, że zaraz będzie spotkanie z wilgocią. Jemy ciepły posiłek, a ja dodatkowo uzupełniam płyny, mile wspominanym z poprzednich wyjazdów, serwowanym tam grzanym winem. To niby taki prosty do przyrządzenia napój, a jednak w Alpach zupełnie ich on przerasta i nieodmiennie serwują jakieś niepijalne szczyny.klopot (8 kB) Teraz zaczyna się najładniejszy odcinek naszego dnia. Najpierw mijamy Trzy Świnki, a zaraz potem Twarożnik.

sudety13 (67 kB)

Szrenica wydaje się tak daleko, a przecież dopiero co tam byliśmy. My jednak idziemy dalej, mijamy Łabski Szczyt i zbliżamy się Śnieżnych Kotłów i Wielkiego Szyszaka.

sudety14 (60 kB)

Kolejne zdjęcie zrobiła Gosia, która - ryzykując życie - poszła „oblodzonym” szlakiem od północy. Nas Jacek poprowadził „bezpieczym” południowym zboczem po sympatycznie sterczących głazach. Też było fajnie i w sumie nie narzekam. Dla mnie to był nowy wariant.

sudety15 (62 kB)

Przed Czarną Przełęczą znów spotykamy Gosię. To już ostatnie chwile, by kogoś wypatrzeć na szlaku, bo góry za nami znikają w błyskawicznym tempie. Nadciąga chmura i idzie dysc. Na szczęście na przełęczy jest szałas. Ubieramy, co tam kto ma i idziemy dalej. Zwykle martwiłbym się tym, że deszcz po pelerynie spływa mi na buty. Teraz nie robi mi to różnicy. Mijamy jeszcze Czeskie, a potem Śląskie Kamienie i znów jesteśmy na odejściu szlaku do Jagniątkowa. Najpierw pasowałoby jednak zjeść jakiś obiad. Niedający się nie zauważyć szyld informuje nas → Moravská Bouda 350m. Tak wygląda marketing w czeskim wykonaniu. Te 350m to tak bardziej kilometr i to jeszcze w dół – potem znów trzeba będzie podchodzić. No, ale jak już zaczęliśmy to nie spoczniemy nim dojdziemy.
sudety16 (38 kB) W końcu jest i bouda. Dobrze, że mamy złotówki, bo kartu nemůžete použít. Wcale im się nie dziwię, przy stosowanym przeliczniku, terminal byłby bez sensu. Mimo wszystko każdy coś tam zamawia. Ja wybieram bezpieczną sałatkę Cezar. Była to najskromniejsza sałatka w moim życiu. Z tym, że ta skromność dotyczy jedynie rozmiarów, a nie ceny. Najoryginalniejszym z wybranych przez nas dań, były chyba naleśniki z borówkami. Niech jednak nazwa naleśniki was nie zwiedzie. Nie były to ani naleśniki, ani palacinki. Niestety nikt tego dania nie uwiecznił na kliszy, więc postaram się je opisać. Wiem, że porównanie zupełnie z czapy, ale koncepcja dania jest identyczna, jak przy tatarze. Dostajesz składniki i je sobie komponujesz. Tu były to dwa placki, z wyglądu przypominające chude knedliki, do tego kałuża konfitury borówkowej i stożek bitej śmietany. Teraz bierzesz nóż i widelec i możesz poszaleć. Na zdjęciu to co było tam najlepszego. Okazy miejscowej fauny – kocur i kocurek. Jakoś tam mimo wszystko pojedliśmy, zatem czas na zejście do Jagniątkowa. Gosia, która najwyraźniej była niedochodzona, odbija jeszcze w bok do Czarnego Kotła Jagniątkowskiego.

sudety17 (84 kB)

Fakt, ładnie, ale by tam dotrzeć, trzeba było zaliczyć dodatkowe 30-40 minut po śniegu, a ja już czuję, że jutro plastry będą w użyciuklopot (8 kB). Docieramy do hoteliku, ale... to znowu nie koniec. Wczoraj była sauna i jacuzzi, dziś będzie grill. Jacek powiedział, żebyśmy indywidualnie zaopatrzyli się w kiełbasę. Najwyraźniej zapomniał dodać, że każdy dla siebie, a nie dla całej grupy. Kiełbasy mamy tyle, że będziemy ją dojadać na jutrzejsze śniadanie. Rozpalenie grilla poszło nam koncertowo, choć nie jest to wielka filozofia, mając do dyspozycji kosz drobnego chrustu i pół litra podpałki. No i dobrze, bo bez tego byłby kłopot. Co za [mod] przechowuje węgiel drzewny na zewnątrz?! Do dyspozycji mamy plastikowe (chyba biodegradowalne?) widelce. Piszę chyba, bo naprawdę trzeba było jeść szybko – widelce sprawiały wrażenie, że chcą się rozpuścić wewnątrz kiełbasy! Daliśmy radę. Pojedzeni idziemy spać. Jutro czas powrotów.


Dzień ostatni


No i opuszczamy nasz hotelik. Dziś nie musimy się spieszyć, trasa naprawdę krótka, choć dojazd na miejsce startu długi i kręty. W końcu osiągamy jednak Przełęcz Sokolą i ruszamy na Wielką Sowę. To jeden z niewielu fragmentów GSS, który pozostał nam do zaliczenia z poprzednich wędrówek. Na Wielką Sowę jest niedaleko, więc i szybko meldujemy się na szczycie.

sudety18 (82 kB)

Tu sezon turystyczny zdecydowanie jeszcze się nie rozpoczął. Zamknięte wszystko, począwszy od wieży widokowej, przez sklepik, aż po kosze na śmieci! To już jeden z naszych ostatnich postojów na trasie, więc Jacek wziął się za podpisywanie książeczek. sudety19 (63 kB) Ponieważ Grzesia chwilowo nie ma – czując niedosyt chodzenia udał się w towarzystwie na Małą Sowę - okazuje się, że jestem liderem w liczbie posiadanych książeczek. Sprawa o tyle przykra, że jeszcze 2 lata temu obiecywałem sobie, że książeczki nie będą mną rządzić, nie będą wskazywać, gdzie mam iść na następną wycieczkę. Wyszło, jak wyszło . Rozumiem nie dotrzymać słowa danego komuś innemu, ale sobie – to naprawdę słabe! W końcu wody dopite, ostatnie kanapki przywiezione z Krakowa zjedzone i ruszamy w kierunku Przełęczy Jugowskiej. Na drodze nie ma śniegu, nie ma płynącej wody, nie ma asfaltu, sterczących kamieni ani korzeni drzew. Nie ma stronnych podejść, ani zejść. Co jest? Miękka, ale nie grząska ziemia i odrobinę mchu i trawy. Tak powinny wyglądać trasy w górach! Docieramy na Kozie Siodło, a stąd już tylko ostatni pagórek dzieli nas od Przełęczy Jugowskiej. Grupa rusza przez Kozią Równię, a ja – znając już ten wariant – obchodzę żółtym, by zaliczyć taras widokowy pod Kozią Równią. Znowu te odznaki! Na przełęczy jesteśmy na tyle wcześnie, że jeszcze możemy zejść do Zygmuntówki. Wprawdzie Wiesiek, który zdążył już tam być, ostrzega nas, że w weekend turyści wszystko zjedli, ale może jakieś resztki zostały? Rzeczywiście zostały resztki – zupa z soczewicy i kiełbasa na gorąco. Ponieważ kiełbasy mam już serdecznie dość, wybieram zupę. Zupa, jak zupa, ale za to widok z leżaków pod schroniskiem niczego sobie. Jacek zdążył nawet zaklepać noclegi na jesienny wyjazd. No i to by było na tyle. Podejście do busa i jazda do Krakowa. Do zobaczenia na szlaku. Ze mną na Lackowej.


Wędrowiec

Linia Powrot
copyright