kontur (2 kB)

wiking300. (17 kB)

Spływ Kajakowy: Litwa - Łotwa

15 - 23 czerwca 2019 r.

lotwa00 (182 kB)

Wikingowie zdobywają Wschód, czyli kajkiem po przygodę
Litwa i Łotwa, rzeki: Apše i Bārta oraz Durbe i Saka (95 km)

zamiana (148 kB) foto-mapka (65 kB)

Jak wytrzymać w autobusie 20 godzin i nie zwariować?

Lubię tę gorączkę przygotowywań do wyjazdu, dociskanie walizki i sprawdzanie po kilka razy czy wszystko jest. Oczywiście, że nie wszystko. I ciekawość co się zapomniało. Wyjazd busa z Bulwarowej ogłoszony był na pierwszą w nocy. My już o północy ściskaliśmy się czule i ustawialiśmy tobołki w kolejności pakowania. Powietrze tętniło radością. Nieważne jak będzie, musi być dobrze, bo jesteśmy razem. Czekała nas długa droga do celu, nie przeczytałam dokładnie programu i trasy – bo skoro się jedzie z kumplami to po co? - byłam więc nieświadoma, że czeka nas 20 godzin jazdy.

W ruch poszła gitara i tradycyjnie „Wiosło mam za żonę” - nasza kultowa piosenka Wikingów i… szok. Michał II, Ślązak, stwierdził, że piosenkę tę ułożył jego kumpel Marcin Madzia z zespołu MuzyKajaka, a on obecny był przy jej tworzeniu. Nagrał nas, śpiewających i wrzeszczących dziko w autobusie i wysłał do niego.

Godzina 3.45. Na postoju komary żrą nas bezlitośnie. Nawet w nocy cholery nie śpią. Żadne preparaty nie działają. Jacek proponuje, by rozlać po kielichu, bo jak się komary nawalą to stracą orientację. I biegnie toast, mimo że do wody daleko: „czuj nurt”. O 4.15, gdy zaczyna świtać rozkładamy żarełko, bowiem najlepiej jedzenie smakuje w nocy. W ruch idzie smalec Edka robiony według przepisu Teresy – Królowej.

W Warszawie dosiada się druga połowa grupy – poznajemy komandora i Hrabinę, ładujemy kajaki na przyczepę, na Mazurach zabieramy Długoszów sztuk dwa i w drogę. Problemem są postoje na toaletę, a skoro Polak potrafi… Lulek przecina butelkę, ja podpisuję: Przenośnie WC i zaśmiewamy się do łez. Ale tak naprawdę to przydała się.

foto 1 (130 kB)

Tyłki bolą od siedzenia, nogi cierpną. Końca podróży nie widać. Iwonka gra na gitarze, Michał II też, Michał I uderza rytmicznie w bęben, a Lulek gra na czymś co wygląda jak keybord z rurą. Jacek go nazywa klarnetem na piwne baterie. To okaryna klawiszowa. Śpiewamy. Beatka robi miksturę „wściekłe psy” zwaną po naszemu „kojotem”. Tylko Jacek odmawia twierdząc:
- Jak se po czymś takim pierdniesz, to Ci stanik spadnie. Czystą proszę.
I toast: „Coby Wam gęby szuwarami nie zarosły”.
Cóż było robić? Jakoś dojechać trzeba.
Michał II rozmarzony patrzy na kobiety Wikingów i stwierdza:
- Tu są najlepsze kobiety na świecie.
A Lulek dodaje:
- Inna to Ci powie: nie pij! A tu naleje i poda z rana.

Mija 20 godzin od spotkania na Bulwarowej. Jest niedziela, godz. 20.10. Dojechaliśmy na miejsce. Pada polecenie Miśka:
- Kto ma śledzie udarowe rozbija się na betonie.
My wybraliśmy polankę i kąpiel w rzece.

Czy nocleg w pokrzywach może być uroczy?

Tak. Nawet jak pada. Pod warunkiem, że Misiek giba się pod czerwoną parasolką w stringach wystających z opadających portek, że Michał II prowadzi muzyczny koncert życzeń, że Woody Allen rozwala tańcem i śmiechem, że wszyscy siedzimy w jednym namiocie grzejąc się ciepłem ciał, że objętość kociołka powiększa się wprost proporcjonalnie do wpadającego do niego deszczu. Już po chwili parasolki są niepotrzebne, walają się po trawie, porywane przez wiatr. Z Wikingów tworzą się taneczne pary, wirują w deszczu, w trawach. Nawet Kinga z Panem Poziomka zawitała do nas z vipowskiego namiotu. Jak razem to razem. Na dobre i na złe. Ale nie jest źle. Co z tego, że pada? Co z tego, że nie popłynęliśmy dzisiaj? Chcieliśmy ekstremę – to mamy.
Beata brutalnie:
- Jak se sama nie ugnieciesz pokrzyw pod dupą, to nie ma ekstremy.
To ugniatałyśmy. Z Iwonką. Resztę ubili chłopaki w tańcu. Nawet wodę do mycia z rzeki przynieśli, bo było trudne zejście.

foto 2 (164 kB)

Taniec, muzykę i śpiew przerywa powrót zwiadowców ze wsi, czyli Beatki, Agnieszki i Lulka.
- Co kupiliście? Co jest w sklepie? Jest knajpka? Jedliście coś? - zarzucamy ich pytaniami.
Siadają bez słowa przed namiotem. Patrzą dziwnie. Nie kapujemy – co jest?
- Przeszliśmy 17 km. Nie ma nic. Nikogo. Środkiem miasteczka chodzi bocian. Jak nie ma śmiechu w obejściach to tak jakby się śmierć ulicami przechadzała – mówi Beata.
Zbyszek dodaje:
- Naszliśmy przy drodze na rozwalającą się chałupę. Chciałem pogadać, bo był tam jedyny człowiek jakiego spotkaliśmy na trasie. Z butelką piwa w ręce nieobecnym wzrokiem patrzył w okno. Cały czas. Niebieskie oczy. Okno. Nie dało się pogadać.

Dzień drugi dobiegł końca. Bardzo późno zasnęłyśmy trzęsąc się z zimna, ale radosne, bo jutro wreszcie płyniemy. Czułam miętę z papierosa Iwonki. Swojsko. Domowo. Bezpiecznie.

Byle się nasi nie dowiedzieli

No to schodzimy na wodę. Zabezpieczone w piankach. Co tam chmury i zimno. Płyniemy. Wreszcie. Razem z Iwonką. Tradycyjnie dwie Rusałki. Ksywa po utopieniu na Skawie. Wcześniej chłopaki uczą nas jak zakładać fartuchy. Dawid pokazuje jak toto ubrać, a Achim tłumaczy po co jest ster w kajaku. Nie przekonuje mnie ani jedno, ani drugie.

foto 3 (150 kB)

Fartuchami to się bawimy tańcząc jak w balecie i pstrykając fotki. A potem wpychamy je do luku. Ster, niestety, też.

I zaczyna się monotonne wiosłowanie, woda jak stół, płyniemy bez szurania o kamienie. Wydaje się – łatwizna, a tu kajak myszkuje od brzegu do brzegu. Ja siedzę z tyłu, odpowiadam za sterowanie, a tymczasem my sobie, a kajak sobie. Nic mnie nie słucha.

Marek z Edkiem podpowiadają co robić, ale nic lepiej. W końcu przywiązują nas liną i płyniemy za nimi z rozrzutem dwóch metrów, czyli długości liny.
Podpływa Dawid z Tomkiem i tłumaczą, że to nie nasza wina, bo ten typ kajaków ma skłonności do myszkowania.
Nic mi z tego, mam totalny dyskomfort psychiczny, mruczę:
- Jak te ci... na linie. Jak się nasi dowiedzą to będą się napieprzać do końca życia.
I płyniemy przywiązane do ich ogona jak łup wojenny. Misiek z litości znalazł wysepkę.
- Stop. Zakładamy ster dziewczynom – rozkazał.
A my szybciej się rozbierając niż myśląc rzuciłyśmy się do wody. Chlapanie, pływanie, wygłupianie, my i chłopy, wszyscy do kupy i każdy z osobna. Od razu wróciła mi radość życia. A na brzegu na ściereczce pięknie rozłożonej na kajaku czekał chlebek, boczek Szubryta i ogóraski. No i gdzie nam będzie lepiej?

Po przerwie Iwonka przejęła funkcję sternika. Teraz to bajka. Kajak słucha jak nigdy. Sama radość. Luzik. Śpiewamy:
„Bo ja mam tylko jeden świat: kajak, kompas, bukłak, wiatr i nic mnie więcej nie obchodzi, bom Wikingiem się urodził.

Delikatnie zagaduję Edka:
- Chłopaki ile kosztuje milczenie… no o linie…
Śmiech, a potem cisza. I prowadź tu człowieku negocjacje z chłopami.

Trzy noce na campingu czyli dobre serce komandora

Latvia. Baza ODS. Kurzeme. Dopływamy. Wychodzimy na brzeg. Dzika radość. Bo jest prysznic. Nawet uruchomili ciepłą wodę. Bo toaleta. I papier. Bo skoszona trawa na polu biwakowym. I żabki kumkają w stawie. Mamy tu trzy noce. Bajkowo.
I tradycyjnie – kajaki na brzeg, wachtowi na noc je wiążą, potem odprawa, ognisko i część artystyczna. Gitara - gra Iwonka, Michał II, Jacek i Dawid. Czworo gitarzystów, dawno tak nie mieliśmy. I śmiejemy się, że Wikingowie się rozmnożyli – adoptowaliśmy Dawida i Tomka, i co najważniejsze, doskonałych w kajakarstwie.

foto 4 (127 kB)

Dniami pływamy i patrzymy jak rzeka żyje. Rozgarniamy wiosłem grzybienie białe, grążele. Smagani wiatrem i trzcinami, drapani przez konary składamy się pod drzewami bądź przepychamy przez zwałki, zachwycamy się pięknem terenu, spokojem, brakiem cywilizacji i niezliczonymi odcieniami zieleni. Gdzieniegdzie pachnie mięta. I lipa. Łapaliśmy się na tym, że mija godzina za godziną na wodzie, a my nie widzimy śladu człowieka.

foto 5 (136 kB)

Nawet komandor mijając nas zaczął się uśmiechać.
- Jak pan może panie komandorze? dopiero w szóstym dniu uśmiechnąć się do nas? Zapiszemy w kronice spływu. Proszę o uśmiech numer dwa. Trzeba to nadrobić – wołam zadziornie.

Wieczorem idziemy na plażę. Spacerujemy obserwując zachód słońca. Nawet nieromantycy ulegają czarowi chwili zapatrzeni w czerwono-żółte pręgi na horyzoncie punktowane światłem latarni morskiej. Chciałoby się powiedzieć: chwilo trwaj!

Następnego dnia wybieram się z chłopakami zobaczyć miasteczko. To Pavilosta. Coś w rodzaju kurortu, ale w minaturze. Kafejka jedna jedyna, jedzenie podają do godziny 19, ale kawa smaczna. W sumie trzy uliczki na krzyż, sklep i wracamy.

foto 6 (168 kB)

Jutro atrakcja spływu – kajakiem do Bałtyku. Niektórzy wymiękają, wybierają plażę, by odpocząć, bo mają poranione dłonie. A ja twardo: płynę. Tylko z nim? Iwonka zostaje, bo ma bąble na palcach. Przed nocą trzeba zdecydować, bo musimy zdjąć kajaki tych, co nie płyną.

Ostatnie 22 km do morza

Wyjeżdżamy o świcie. Czeka nas 22 km, rzeka Durbe i Saka, a jako finisz – wpłynięcie kajakiem do morza. Płynę z Dawidem, blisko nas trzyma się Agnieszka z Miśkiem i Tomek, który genialnie opowiada kawały wprawnie stopniując napięcie, więc wybuchamy śmiechem raz za razem. Nie jest trudno, bo mało zwałek, ale nie nadążam z chłonięciem piękna rzeki, bo muszę się pilnować - by nie gibać się na boki, by nie chlapać prawym wiosłem, by rozgarniać wodę szerzej.
- Jak mało umiem – myślę - jak się ma moje dwa do jego 20 lat w kajaku.
Śmieję się, że może mnie zamknąć w luku bagażowym. Czasem nie każe mi wiosłować, wtedy pstrykam fotki. Ustaliliśmy – ja rządzę na lądzie, on na wodzie. No to jestem posłuszna. Cha… cha… Nikt w to nie uwierzy.

Mija nas Marzenka z Michałem II. Zdziwieni patrzymy, że Marzenka wiosłuje. Przez pierwsze trzy dni opalała paznokcie u nóg, a Michał II robił za maszynistę.
- Co się stało, że wiosłujesz? - pytam
- Michał mnie pogryzł.
- I bardzo dobrze, należało Ci się – mówię wybuchając śmiechem.

Dopływamy do przystani. Czeka na nas Rysiek z Wiesią. Poprawiamy kapoki, ubieramy fartuchy, przypinamy je do kajaka i w morze. Razem: my, Achim, Józek, Aga i Misiek. A Rysiek z brzegu patrzy na nas.

foto 7 (108 kB)

Boję się. Że coś nie tak zrobię i się wyrypiemy. Dawid ma w kajaku aparaty fotograficzne i niezapięty fartuch, jak wpadniemy do wody to kapok mnie wyciągnie, ale jego sprzęt będzie niezdatny do niczego. I po co mi mówił, że bierze aparaty? Płyniemy. Latarnia i bezkres morza coraz bliżej. Napięcie rośnie. Fale coraz większe, spowalniają kajak. Nasi daleko w przodzie. Pilnujemy, by dziób był przodem do fali. To nie takie proste, bo trzeba zrobić łuk. Jak fala dopadnie nas bokiem to leżymy. Dawid mówi co mam robić. Słucham go absolutnie. Dajemy radę. Robię zdjęcia. Ale nasi za daleko. Słabo ich widać. Dziwne to uczucie bujać się kajakiem na morzu daleko od brzegu. Lęk i fascynacja. I znowu zakręt szerokim łukiem. Adrenalina rośnie. Wracamy. Powoli wpływamy do portu. Fale coraz mniejsze. Rysiek czeka na brzegu. Cieszy się. Wychodzę szczęśliwa. Dałam radę. To nic, że bąble na rękach, że strach, że zmęczenie. Warto było.

A teraz rzecz bardziej przyziemna – mycie kajaka. Myję dno, kokpit, siedzenia, pedały, luki i mruczę: - Nawet w chałupie tak dokładnie nie sprzątałam. Ale wiem – komandor ma władzę absolutną.
A na brzegu pachnie zupka w kociołku i biegnie opowieść tych co na plaży i tych co na morzu…

Czas rozstania czas powrotu

Rano wyjeżdżamy do największego kurortu na Litwie, do Palangi. Mamy tam 10 godzin. Zdecydowaliśmy – najpierw knajpeczka z lokalnym jedzeniem i Muzeum Bursztynu w pałacu Tyszkiewiczów – jedno z największych na świecie, potem morze, molo Tyszkiewicza. A reszta – indywidualnie.

I wieczorem jesteśmy pół godziny przed czasem przy autokarze, nie zdążyliśmy zjeść, bo knajpeczki na deptaku zapchane na ful. Więc rozkładamy stolik, chleb, konserwy, ogóreczki, pomidorki, gotujemy wodę na butli, parzymy kawkę. Warszawiakom oczy robią się coraz szersze ze zdziwienia. Dziewczyny smarują kromki, jemy, karmimy naszych chłopów, dopijamy kawkę, sprzątamy, wkładamy stolik do autokaru i jeszcze... zostało 7 minut do odjazdu.
- Jak zobaczyłem, że rozkładacie jedzenie to pomyślałem – o Boże to już nie ma szans, by punktualnie wyjechać. A tu już po sprawie. Nigdy czegoś takiego nie widziałem. Jesteście niesamowici – mówi Józek z grupy warszawskiej.
- I jeszcze siedem minut zapasu na poleżenie – śmiejemy się.

foto 8 (119 kB)

Drugi szok przeżyli, jak pod Warszawą w 20 minut wszystkie kajaki zdjęliśmy z przyczepy, wysuszyliśmy i schowaliśmy w hangarze. - To rekord – powiedział główny komandor Jan Kramek.

My zaś… po południu niedospani i wyrąbani totalnie ze zmęczenia, po perypetiach zagubionych toreb, namiotów i serc, wysiadamy na Bulwarowej. Naprzeciw nas zmierza... Teresa w stroju Cyganki, cudna i roześmiana jak zawsze  wita nas chlebem i solą. Aż łzy w oczach stanęły ze wzruszenia. I nie wiadomo co najpierw było robić – wyciągać bagaże czy ją całować.
A Teresa opowiada:
- Wracamy z Rajdu Hutnika. Pytam Gienia czy zdążymy przed Wikingami, bo chcę ich przywitać, a Gieniu, że nie wie. To szybko nałożyłam kiecę i mówię - Krzysiu chodź, przesiadam się do Twojego auta i rura. Rura. Rura.
Tak tylko potrafiła Teresa – nasza Królowa.

foto 9 (113 kB)

Ewa Bugno (Pirania)

Relacja fotograficzna - Jacek Rojek
Relacja fotograficzna - Ewa Bugno - Na lądzie
Relacja fotograficzna - Ewa Bugno - Na wodzie
Relacja fotograficzna - Dawid Lasociński
Powrót

copyright