kontur (2 kB)

wiking300. (17 kB)

Spływ kajakowy - rzeka Rawka:

16 - 19.06.2022 r.

PROGRAM SPŁYWU:

Trasa:

16.06.2022 r, godz. 6:00 – wyjazd z ul. Bulwarowej 37
1. Rawa Mazowiecka - Doleck: 26 km

17.06.2022 r.
2 Doleck - Ośrodek Turystyki Kajakowej Sosenka: 23 km

18.06.2022 r.
3. Sosenka - Bolimów: 19 km

19.06.2022 r.
4. Bolimów - Kozłów Szlachecki 16 km.

rawka_01 (87 kB)

Kocham drzewa, ale jak rosną,
czyli łamigłówki na Rawce

Rawka. Przez znawców uważana jest za rzekę trudną. Ma, w zależności od odcinka, 2. do 5. stopień w 6-stopniowej skali trudności. Wymaga wysokiej sprawności fizycznej, dobrej znajomości techniki kajakowej, ciągłego skupienia i szybkiego podejmowania decyzji. Odcinek Kurzeszyn – Nowy Dwór (pierwszy dzień spływu) jest w przewodnikach oznaczony jako najtrudniejszy. Jachimów Mogiły (trzeci dzień spływu) – umiarkowanie trudny. Symbol U5 ostrzega: szlak bardzo uciążliwy, konieczne wysiadanie, przeszkody, których pokonywanie zabiera 100 do 200 procent czasu przeznaczonego na płyniecie. Ale… ja tego nie wiedziałam. Pojechałam w totalnej nieświadomości. Jedyną (chyba) przygotowaną osobą był Daniel, który zrobił dla wszystkich kilometraż Rawki z oznaczeniem nie tylko przenosek i jazów na trasie, ale i dobrych miejsc do odpoczynku i wodowania. Każdemu wręczył pięknie zalaminowaną ściągę i cierpliwie tłumaczył, dlaczego kilometry rzeki liczy się od jej ujścia.

Trza chłopa szukać

Trzy tygodnie przed: Z wewnętrznym niepokojem dzwonię do Kaśki:
- Podobno zwałki? Dam radę?
- Dasz, tylko trza dobrego chłopa do kajaka znaleźć.
Dwa tygodnie przed: Rysiek patrzy na listę uczestników i bólem stwierdza, że dominują baby albo mało doświadczeni.
– Czekamy – oznajmia.
Tydzień przed: Sprawdzamy z Ryśkiem i Kaśką listę. Kaśka słucha cierpliwie kto i co, po czym oznajmia werdykt: Staś.
- Jak technicznie nie da rady, to Cię przeniesie razem z kajakiem. Silny jest.
Dzień wyjazdu. Godzina 6.00. Bulwarowa. Chłopy pakują kajaki na przyczepę. Podchodzę do Stasia i mówię:
- Cześć. Płyniemy razem.
- A skąd już wiesz??? – jego zaskoczenie rozbawia mnie totalnie.
O nieświadomości męska… cha…, cha…
Przygoda się zaczęła. Daniel rozdał ściągi z trasą. Nie czytam jej jeszcze, po zwodowaniu kajaków wsadzam między kolana, tak by była łatwo dostępna. Wtedy jeszcze nie rozumiałam, że Daniel tymi ściągami nas uratował.


Dzień pierwszy: Rawa Mazowiecka – Doleck: 26 km

Kochanka

Wąskie koryto rzeki meandruje między stromymi brzegami. Wysokie trzciny szeleszczą na wietrze, zaczepiają nas, chcą opowiedzieć swoją historię. Brutalnym ruchem wiosła odsuwam je, a one obrażone czyhają na następny kajak. Pióropusze trzcin kołyszą się na tle nieba złośliwie mamrocząc: nie to nie. A my przed siebie. Urzeczeni zielenią, otwarci na przygodę, chętni do współpracy. Ze sobą i z rzeką. Bo z rzeką trzeba współpracować, a nie walczyć. To taki ludzko-rzeczny romans – kajakarz i woda. Wchodzisz w relację z rzeką. Uczysz się jej wodnego ciała. Odczytujesz sygnały. Ona nie mówi wprost, jak to kobieta. Wabi dotykiem – podpływa falami do kajaka, po czym ucieka od niego, kusi szmerem i pluskiem, pobudza zgubionymi kroplami, które pieszczą nogi. Dotyka i ucieka, pokazuje uległość i siłę jednocześnie. Poddajesz się tej grze. Głaszczesz wiosłem, dajesz się prowadzić nurtowi. Jak rzeka się rozogni w swym biegu to modyfikujesz tor kajaka, a jak Ty się rozognisz, bądź popadniesz w pychę, to natychmiast Cię zastopuje i nauczy pokory. Wrzuci pod dziób kamień albo zwałkę i jeżeli popełnisz błąd, to zawiśniesz połową kajaka na powalonym drzewie, a rzeka przepłynie pod Tobą, pobiegnie korytem dalej i dalej wabiąc do igraszek innego kajakarza. Błąd na rzece zawsze ma swoje konsekwencje. Tak jak w życiu. Często ego kajakarza po paru udanych spływach rośnie sięgając nieba, a na kolejnym spływie z kosmiczną prędkością spada na dno i razem z kajakarzem tapla się w rzecznym szlamie wołając o ratunek. Z rzeką nie walcz. Nie wygrasz! Po prostu ją kochaj.

rawka_02 (115 kB)

Pokrzywy? Nic to

Kolejny zakręt ujawnia kumulację zwałek na całym odcinku rzeki. Decyduję się zejść na brzeg. Dobijamy do skarpy, Staś stabilizuje kajak, a ja na kolanach wyczołguję się trzymając się pokrzyw. Idę jak przez dzicz amazońską, kosząc wiosłem pokrzywska przyklejające się do nóg i ramion. Nic nie widzę, ostrężyny chwytają mnie za kostki i za kolana. Blokują przejście. Przedzieram się przez pokrzywowo-kolcową plątaninę i pilnuję, by być równolegle do rzeki. Planuję przy moście zejść na wodę i wrócić do kajaka. Nic nie widzę, ale słyszę co jakiś czas z dołu, z rzeki, głos Staszka:
- Jesteś?
- Jestem – odpowiadam.
A pokrzywy wygrywają walkę z moimi nogami. Od stóp do powyżej kolan czuję ogień. To tak jakby na moich nogach siedziały tysiące mrówek i równym tempem wpierdzielały moją skórę milimetr po milimetrze. Wydaje mi się, że słyszę zgrzyt zębów o zęby. Całe nogi pulsują. To nie mrówki jednak. To tylko pokrzywy. – Podobno to zdrowe – usiłuję sobie wmówić.

To w Krakowie Wisły nie ma?

rawka_03 (113 kB)

Idę skarpą i w prześwitach pokrzyw widzę rzekę. Obserwuję walkę naszych na zwałkach. Kinia pięknie przechodzi pod kłodą. Wzrok przykuwa czerwony kajak sunący powoli pod ogromniastym drzewem blokującym rzekę. Z dzioba wystają tylko… blond włosy. Osłaniają je czarne buty partnera sterczące po obu bokach burt. Ugięte kolana drugiego załoganta mieszczą się pod drzewem na milimetry. Któż to może być? Resztę osady ukrywa i drzewo, i trzciny. Jak w zwolnionym filmie kajak przesuwa się pod przeszkodą, po czym głowa szybkim ślizgiem wyjeżdża z dzioba. To Baśka. Jeszcze Marek, leżąc na wznak w kajaku, rękami przyklejonymi do spodu drzewa przepycha rufę. Uwolnieni. Perlisty śmiech Baśki odbija się po wodzie. Przeszli. Oddycham z ulgą i obserwuję następnych.

rawka_04 (116 kB)

Przy moście czekam na kajak. Jakaś starsza para z pieskiem, odświętnie ubrani – wszakże to Boże Ciało – patrzy na mnie dziwnie. Cóż – w kapoku, z wiosłem, ubłocona do granic możliwości, wysupłuję z włosów resztki trzcin. Wodna wiedźma – wypadałoby się przedstawić. Tubylcy przenoszą wzrok ze mnie na naszych, walczących na dole z drzewami, i znowu patrzą na mnie.
- Skąd jesteście? – pytają mnie nieśmiało.
- Z Krakowa. Płyniemy z Rawy Mazowieckiej – odpowiadam.
- To w Krakowie Wisły nie ma???! – ich zdziwienie mnie rozwala. Tłumaczę, że po Wiśle to się płynie jak po stole, a tu piękniej, bo dziko. Nie rozumieją kompletnie.
Wsiadam do kajaka. Trochę normalności mamy przez chwilę, bo zwałek nieco mniej. Za zakrętem wpadamy w baraszkującą w wodzie Baśkę Figlarkę, pływającego Piotra Dyrektorka i Marka. Nie, to nie wywrotka. To tylko przerwa na kąpanie. Mijamy ich ostrożnie.

rawka_05 (86 kB)

Polewam nogi wodą, by złagodzić ból, a tu następna zwałka. I śmigają w głowie sprzeczne decyzje: na drzewo? Złożyć się pod drzewem? Za nisko? Brzegiem? Pytam Stasia co mam robić. Niedaleko przed nami Kinga sprawnie składa się w kajaku asekurując twarz. I tak mija czas – od zwałki do zwałki. Znikąd pojawia się przelotny deszcz. Dopływamy do mety. Za nami 26 km. Na brzegu zmęczenie zwala mnie z nóg. Rozbijamy namioty, ktoś rozpala ognisko. Ja w rzece usiłuję się umyć zdrapując błoto z ciała. Potem leżę w namiocie bez sił i oglądam bąblaste wzory wyglądające niczym płaskorzeźba na nogach. Od pokrzyw. Cała skóra pulsuje ogniem. Nic to. Dałam radę. Na zwałkach. Jakże ja za tym tęskniłam…
Zasypiam.


Dzień drugi: Doleck - Sosenka: 23 km

Cholera, nie zamawialiśmy budzenia

Godz. 6.00. Rolnik był szybszy niż wiejski kogut.
- Ja pierdoooolę! – z głębi snu wyrywa nas czyjś krzyk, który zatrzymuje się w przestrzeni i wibruje w uszach budząc wszystkich bezlitośnie. Towarzyszy mu turkot kół traktora.
Jawa czy sen? Co jest?
- Cholera, nie zamawialiśmy budzenia! – irytuję się, bo taka pobudka to aż boli. Szczególnie po tak ciężkim dniu jak wczoraj. Nadsłuchuję. Wrzask gospodarza kontrastuje ze spokojnym głosem Staszka, który tłumaczy mu co, jak i dlaczego namioty są rozbite na granicy pola. Krzyk przenosi się daleko poza nas, na drugi koniec polany, gdzie jest rozbita inna grupa. Trudno, do przerwanego snu nie da się wrócić, więc śniadanko, kaweczka i zwijamy namioty. Zgłaszamy komandorowi, że wypływamy godzinę wcześniej. Chcemy mieć czas na spokojne przejście zwałek i na odpoczynek w trasie. Przed nami osiem godzin na wodzie.

Tarzan w kapoku

rawka_06 (88 kB)

Rozpoczął się drugi dzień przygody. Ponieważ płyniemy przed naszą grupą, to możemy liczyć tylko na siebie. Płyniemy powoli. W większym skupieniu. I uważniej czytamy wodę. Co jakiś czas patrzę między kolana na ściągę Daniela, podaję Stasiowi kilometry, a on oblicza, szok jak precyzyjnie, o której godzinie mamy się spodziewać jazu czy przenoski. W sytuacji samotnego kajaka na takiej rzece, zalaminowana ściąga Daniela jest na wagę złota. Mamy już skoordynowane ruchy. Ale zwałek więcej i więcej. Każda zwałka to nieprzewidywalna konfiguracja drzew wzbogacona o ukryte pod wodą konary. Ledwo pokonasz jedną zwałkę zaraz wchodzisz w drugą, parę sekund później klinujesz się w trzeciej i zza niej dostrzegasz czwartą. Myślenie nie nadąża za tym, co rejestrują oczy. Przeszkody spostrzegasz w ostatniej chwili, bo ostre zakręty ograniczają pole widzenia. Już częściowo wynurzając się zza zakrętu skanujesz wzrokiem zwałkę, często podejmujesz decyzję co zrobić, nie widząc przeszkody w całości, bo jeszcze nie wypłynąłeś na prostą. Czasem masz tylko sekundę na decyzję. A czasem nie masz ani sekundy na zmianę decyzji.
Dobijamy do kolejnego drzewa w poprzek. Przed nami na czymś podobnym utknęli: Piotr Dyrektorek z Jolą, Marek z Baśką Figlarką, Marzenka z Elą. Marek z Marzenką stoją we wodzie i ogarniają całość. Podglądam jak sobie radzą.
Ale, aby dotrzeć do tamtej przeszkody, trzeba pokonać tę. Skupiam się na sobie. Staś ustawił kajak równolegle do kłody, trzyma go stabilnie i mi każe wyjść na powalone drzewo. Wychodzę ostrożnie, pilnując, by mokre buty nie zsunęły się z pnia. Przesuwam się, krok za kroczkiem w prawo, balansując ciałem jak na linie, żeby jemu zrobić miejsce. On boso, bo urwały mu się paski od butów, wchodzi na drzewo i… przerzuca pusty kajak za kłodę, niczym pudełko zapałek. 37 kilo, bo tyle waży sprinter, śmiga w powietrzu nad przeszkodą bez prawa sprzeciwu. Kolejne zwałki podobnie: ja na drzewo, Staś na drzewo, kajak przelatuje przez przeszkodę, ja wsiadam, Staś wsiada i dalej. Czasem jest taki układ zwałek, że przesuwam się po nich na tyłku, bo nie ma szans inaczej. Nie mam pianki tylko krótkie spodenki, bo gorąco. Czuję, że kora drzew orze mi pośladki i skórę nóg. Czuję, jak konary drapią ręce. Pilnuję tylko, by patyki nie uderzyły w oczy. Świeże zadrapania i rany po pokrzywach w zetknięciu z zimną wodą pieką, ale gdy patrzę na bose stopy Staśka, skaczące pewnie po drzewach, to myślę: nic to.

rawka_07 (80 kB)

Klinujemy się między dwoma równoległymi drzewami w poprzek rzeki. Staś wyprowadza mnie na jedno z nich i ze zdumieniem obserwuję, jak on – potężny facet – nie dość, że sam dziwnymi wygibasami przeciska się niewielką szczeliną między poziomymi drzewami, to jeszcze przepycha kajak między nimi. Wszystko boso. Potem z uśmiechem, jak nigdy nic, podaje mi rękę i pomaga wsiąść do kajaka.
- Ja pierdzielę, co za facet! Prawdziwy Tarzan – myślę patrząc z podziwem.

Krokodyl na dziobie

Kolejne jazy i trochę normalności. Jakiś kapelusz ukryty w przybrzeżnych krzaczorach nas pozdrawia. To wędkarz. Omijamy szerokim łukiem spławik, by mu nie urwać linki. I tak sobie rozmawiają – wędkarz z brzegu ze Staszkiem w kajaku. O karpiach, kleniach, okoniach i szczupakach. Ja z tej rozmowy zakodowałam tylko, że ryby słabo biorą.
- Uważaj pan na krokodyle, tam za zakrętem są – krzyczy do nas wędkarz na pożegnanie.
- Ja mam krokodyla na dziobie. Inne przed nim spierdzielają – odpowiada Staszek.
Śmiejemy się jak wariaci. I przed siebie. Dopływamy do jazu. A tam na betonowej wysokiej tamie siedzą i majtają nogami jedząc drugie śniadanie: Kaśka, Daniel, Andrzej zwany Terminatorem i Asia. Nad nimi tablica: „Rzeka Rawka. Rezerwat przyrody”.
Przy kolejnej zwałce spotykamy się wszyscy, pomagamy sobie wzajemnie, jest czas na jedzenie i na rozmowę. Zwierzam się Kaśce, że czasami mam lęk kiedy jestem posłusznie wciśnięta w dziób kajaka i widzę nad sobą, w nienaturalnym przybliżeniu tylko korę drzewa. Lęk, że gdy kajak w tym momencie przekręci się bokiem do zwałki, to nabierze wody i będę bez szans.
- Każdy z nas zastanawia się nad tym leżąc w dziobie. Ja też – przyznaje Kasia.

rawka_08 (141 kB)

Ruszamy dalej. Znowu jaz. Czeka tam na nas Asia i pokazuje, gdzie można bezpiecznie zejść na brzeg. Luzuję ją i teraz ja czekam, by ostrzec następnych. Mija 10 minut i nie ma nikogo. Dziwię się, bo płynęli zaraz za nami. Mija pół godziny i nic. Patrzę na zegarek – stoimy na brzegu 40 minut i dalej nikogo nie widać. Dzwonię zaniepokojona do Ryśka.
- Były dwie wywrotki i to poważne. Janusz z Zosią wpadli. Zanurzenie całkowite. Utracone telefony. Marzenka ich ratowała i przez to jej kajak nabrał wody. Czyli kolejna wywrotka, tym razem Marzenki i Eli. Ale jest ok – uspokaja mnie komandor.

rawka_09 (104 kB)

Kasia, a Wy to gdzie?

Gdy Rysiek dopływa z Wiesią do brzegu przed jazem, my ruszamy dalej.
Za trzy km już meta. Tabliczka pół na pół w zaroślach: Ośrodek Turystyki Kajakowej Sosenka. Radość. Tym większa, gdy dowiedziałam się od pracowników ośrodka, że 80 procent kajakarzy na tej trasie wpada do wody. Trzeba wyjść na górę, bo tam jest pole namiotowe. Pachnie sosnowy las, jest pięknie, namioty współgrają z drzewami w tej przestrzeni. Rozglądam się za Kaśką. Nie widzę jej. Pytam naszych.
- Ona już dawno na górze – ktoś odpowiada.
- Jak ona na górze, to gdzie jej kajak? – zauważa Staś.
No to dzwonię do niej:
- Kasia, a Wy to gdzie?
- Płyniemy.
- Gdzie kur…. płyniecie? – krzyczę.
No to są w dupie. Przepłynęli metę. Nie było baneru klubowego, to nie zauważyli. Wołam Marzenkę. Ogarniamy sytuację. Kaśka wysyła lokalizację. Są ponad kilometr od nas. Ale pokonywanie zwałek pod prąd rzeki jest kosmicznym wysiłkiem. Szczególnie po 23 km świeżo przepłyniętych.
- Muszą wrócić rzeką. Niedaleko od nich jest most. Jak dotrą do tego mostu, to tam podjedzie kierowca z przyczepą i ich przywiezie. Pod prąd aż tu, przez zwałki, to koszmar – Marzenka podejmuje decyzję.
Rysiek wysyła kierowcę. Patrzymy skupieni na telefon, na oznaczenie ich lokalizacji. Niebieskie kółeczko na mapie niewiarygodnie szybko zbliża się do mostu.
- Muszą mieć wkurwa, że tak szybko płyną pod prąd – stwierdzamy z Marzenką.
Zdążyliśmy już rozbić namioty kiedy przyjeżdżają. Zmęczeni, ale roześmiani.
- Jak mogliście przepłynąć? – nie mogę zrozumieć, wszakże są najbardziej doświadczeni w naszej grupie.
- Przez zimnioki – odpowiada Kaśka.
- Jakie ziemnioki? Na wodzie? – nie mogę zajarzyć.
- No bo wiedzieliśmy, że meta blisko, od ostatniego jazu tylko 3 km. To płynęliśmy na luzie, zaczęliśmy gadać o jedzeniu. O zupie ziemniaczanej. Takiej, wiesz, zalewanej wrzątkiem. Jak to będzie smakowało. I o golonce. Nie zauważyliśmy tabliczki, bo mieliśmy ziemniaki przed oczami. I golonkę – śmieje się Kaśka.

rawka_10 (89 kB)

A wieczorem były urodziny Kaśki i zapach jaśminu. I gitara. I śpiew. I tańce. Przez niektórych nawet na stole. I kot nocą na śpiworze grzejący stopy. A moje mięśnie umarły z bólu. Dwa dni maksymalnego wysiłku wystarczy - stwierdziłam i podjęłam decyzję – jutro nie płynę, odpoczywam. Zapach jaśminu utulił mnie do snu.


Dzień trzeci: Sosenka – Bolimów: 19 km

Jaką koszulkę ma Kaśka?

Słońce zagląda do namiotu i uśmiecha się do mnie. Słyszę rozmowy. Nasi wstali. Ale nie ruszam się. Wszakże nie płynę – mam luz. Jak pięknie obudzić się w środku lasu i czuć zapach sosen w namiocie. Jak pięknie pić kaweczkę na świeżym powietrzu. W bazie zostają trzy osoby. Staś popłynął z Kasią. Super. Na bieżąco przez telefon otrzymuję od Kaśki informacje:
- godz. 12.32: fotka kajaka między sosnami – podpis: A my mamy drzemkę.
- godz. 12.35: fotka zakrwawionej stopy Staszka z dziurą na podbiciu – podpis: Dziś to runmagedon jest. (Staś przyznał po spływie, że nożem odcinali naderwaną skórę)
- godz.12.37: Fotka Terminatora z brązowymi plamami na udach - podpis: Okłady z borowiny.
- godz. 14.27: Brak fotki, tylko sms: Spoko. Jest zajebiście.
- godz. 14.36: fotka jazu na tle błękitu nieba – podpis: Zbliżamy się do drugiej przenoski.
Dla nas to czas – start. Pakujemy klamoty i jedziemy na miejsce drugiego noclegu. Urokliwa polana zamknięta starymi budynkami, środkiem biegnie zarośnięty już trakt z kamieni, stare drzewa obiecują cień pochylając się przymilnie. Przychodzi właścicielka, sympatyczna kobieta, pokazuje gdzie woda, fajnie, że jest zdatna do picia. O 16.00 mocujemy z Danielem baner na jazie. Daniel sprawdza na GPS gdzie są nasi.
- Za pięć minut będzie Kasia ze Stasiem – informuje.
Czekamy.
- Za dwie minuty – uaktualnia.
- Widzę kajak – krzyczy Janusz.
Podnosimy się. Z wysokości jazu widać coś czerwonego w oddali między trzcinami. To kajak. Jaka precyzja – myślę, podziwiając sprzęt lokalizacyjny Daniela.
- Niebieskie coś. Niebieska koszulka – dostrzega Janusz.
- Nieee, to nie kolory Kaśki… a może…
- Jaką koszulkę miała Kaśka ? – pytam Daniela.
Mówi, że nie wie. Janusz też nie pamięta. No, jaka ja głupia… mężczyzny pytać o kolor damskiego ciucha. Już widać, że to na pewno niebieska. To musi być Kaśka. Chyba, że Asia z Terminatorem. Kajak rośnie w oczach. Kaśka – nie Kaśka? Kto to? Może nie nasi. Kajak wypływa z trzcin.
- To Kinia na jedynce – wołam totalnie zaskoczona – zakasowała wszystkich. Sama przez przeszkody i pierwsza na mecie. Szacun wielki. Zaraz za nią dopływa Andrzej na packrafcie, potem Kasia ze Stasiem i Terminator z Asią. A jaką koszulkę miała Kaśka? Oczywiście popielato-czarną.
- To jedynka jest szybsza? – pytam na mecie patrząc na Kingę.
- Nie, to ja jestem szybszy – skromnie odpowiada Andrzej, pomocnik Kini na wodzie.

rawka_11 (118 kB)

Po zapachu ciasta przyjdziesz tu pan jeszcze

Staś zaprasza nas do knajpki. Wielką to jest sztuką znaleźć na końcu świata coś takiego. Idziemy spacerkiem. Bolimów. Piękne domy, zadbane ogródki. Mój wzrok przyciągają stare chałupy z desek, och… gdyby mogły opowiedzieć swoją historię. Dziwię się, że psy nie szczekają.
- Patrzą na nas zdziwione, że w ogóle ktoś tu chodzi – wyjaśnia Jola.
Jeeest! Sklep. Za nim sala restauracyjna, ale widać że od dawna nieużywana. Staś idzie na zwiad do sklepu, a my z Jolą gadamy z zakapiorami siedzącymi pod parasolami. Mają pięknie długie włosy i sączą piwo.
- Że co? że kajaki na przyczepie? Że ciągniecie je z Krakowa? Że wy kajakami do nas? 19 km kajakiem dzisiaj? – nie mieści im się to w głowie.
Opowiadają:
- Tu nic nie ma. Ludzie dojeżdżają do pracy do miasta. Miał być zalew. Nie ma nic.
- Nie ma jedzenia – komunikuje Staś wychodząc z budynku z właścicielem.
- Jak to? Głodnych Pan nie nakarmisz? Jakże to tak? Nie masz Pan nic w lodówce? Kiełbasę Pan masz? A może żurek? Albo flaki. Cokolwiek – z uśmiechem atakuję właściciela.
- Ano, kiełbasę mam – odpowiada.
I po chwili wjeżdża na stół miska zupy, kiełbaska z grilla (biorę dwie porcje) z wiejskim chlebem. Właściciel to Roman Jodłowski, okazuje się, że oferuje noclegi i organizuje imprezy okolicznościowe (Bolimów, tel. 663 170 044). Przynosi gratis butelkę wina na przywitanie nas, potem banany na ciepło w cieście kakaowym. Też gratis. Pychota. A potem talerz z ciastkami. Też gratis. Protestujemy, bo jakże to tak, a on do Stasia:
- Bierz, po zapachu ciasta przyjdziesz tu pan jeszcze.
To bierzemy. Dla naszych pod namioty.
A na obozowisku już płonie ognisko, Marek śpiewem i gitarą przesuwa myśli w przeszłość do szczenięcych lat. Przywołuje słowami piosenek harcerskie obozy i wędrowne rajdy. Jest bosko.
- Chcieliście hotel z gwiazdkami? Masz gwiazd ile chcesz, popatrz na niebo – pokazuje Rysiek w czerń nocy.


Dzień czwarty: Bolimów – Kozłów Szlachecki 16 km

Dziura jest moja!

rawka_12 (128 kB)

Poranek cudny. Myjemy się pod wężem ogrodowym, Staś wydłubuje nożem kleszcza z nogi Wiesi, pachnie kawa, słońce obiecuje ładny dzień. Robię czapkę z koszulki, bo moja czapka utopiła się w błocie, i schodzimy na wodę. No i szok. Staś po przeszkoleniu przez Kaśkę zupełnie inny. Uzgadniamy komendy: prawa, lewa, buda, napierdol, dupping, kryj ryj. Kajak nas słucha. A ja słucham Stasia. Wszakże siedzę na dziobie. Zaczynają się zwałki, ale dzisiaj ma być ich mniej. Płyniemy na przodzie, przed nami tylko dwa kajaki – Daniel z Kaśką i Terminator z Asią - więc jest czas na zastanowienie. Dziś już szybko składam się w kajaku i nieco szybciej wychodzę na zwałki. Czasem za sobą słyszę trzask łamanego drewna – wnioskuję po odgłosach, że mój parter kajakowy odłamuje przeszkadzające mu konary. Czasem za zwałką widzę rękę Staszka i słyszę plusk. I kolejny, ogromny konar ląduje przede mną w wodzie.
- Co robisz? – pytam.
- Czyszczę rzekę dla naszych - mówi wyrywając kolejną przeszkodę.
- Zostaw, tu tak specjalnie jest. Dziko i naturalnie. Oszczędź siły na zwałki - proponuję. Zbliżamy się powoli do kolejnej przeszkody, przy wyjściu z zakrętu widzimy ją już prawie w całej okazałości. Ciąg złośliwie połączonych drzew w poprzek rzeki.
- Patrz, cholera, nie ma możliwości opłynięcia i za nisko na złożenie się w kajaku. Co robimy? – pytam.
- Czekaj. Jeeeest. Dziura po prawej. Patrz, tam się zmieścimy. Robimy napierdol na maksa, tam się śliźniemy! – rozkazuje.
- Ale… - nie zdążyłam skończyć, a moja rogata dusza aż krzyczała z bólu, że musi kogoś słuchać.
- Moja dziura. Ja se ją wypatrzyłem! Płyniemy po mojemu! – decyduje.
No to napieprzamy. Na maksa. Wiosłami równo rozcinamy wodę. Dziób skacze na falach. Bryzgi wody lecą po kolanach. Kajak przelatuje po drzewie jak wodolot ferrari. Mieści się na styk w Stasiowej dziurze, słychać jak burty ocierają o konary.
- Miałeś rację – przyznaję pokornie.

Pasażer na gapę

rawka_13 (113 kB)

Przed nami jaz. Przenoska i odpoczynek.
- Łołłłł. Jeeej! – krzyk elektryzuje wszystkich.
To Kinia. Podchodzę szybko. Okazuje się, że ma żabę w kajaku. Mówię, że zazdroszczę, bo fajnie tak, jak coś kumka w kajaku…
- Żartujesz? - przerywa mi i dodaje – przecież ona cały czas skacze po mnie.
Andrzej przychodzi Kini na ratunek. Wynoszą żabę na trawę. Koniec przerwy, wodujemy się.
Za moment telefon. Odbieram. To ostrzeżenie od Kaśki.
- Gdy zobaczycie kamienie i bystrze po prawej to płyńcie na lewo, tego nie widać, bo trzeba opłynąć wyspę. Po lewej bezpieczniej.
Bocian na wodzie nie daje się sobą nacieszyć, nie ma czasu na patrzenie, bo musimy wbrew nurtowi skierować kajak na lewo. Rozpędzamy się i przepływamy po kamyrdolach niesieni drugim nurtem. Z czasem zakrętów mniej, zwałek mniej. Jakoś normalnie zrobiło się na wodzie. Wyspa na środku rozdziela na moment rzekę. Jeszcze chwila i wpływamy do Bzury. Rzeka szeroka. Brak przeszkód. Przestrzeń. Jakoś dziwnie tak. Za mostem już baner. Meta. Koniec spływu. Radość i jednocześnie żal, że to już. Wychodzimy na brzeg. Nie ma wszystkich naszych, więc… idziemy popływać.
rawka_14 (109 kB) - Kocham drzewa, ale jak rosną – stwierdzam w autobusie.
- Ja nawet kocham drzewa w wodzie, ale pionowo – dodaje Marek.
Rysiek zdradza, że Rawka była trudniejsza niż Drzewiczka. Noooo, teraz i ja toto już wiem.

Dlaczego kochamy zwałki?

Dlaczego zwałki przyciągają kajakarzy? Marek wyjaśnia:
- Niesamowitą rzeczą jest to, że w takich zwałkach każda konfiguracja przeszkody na wodzie jest inna. Istnieje standardowy model, czyli… leży sobie pień w poprzek rzeki. To wiadomo jak pokonać. Trzeba wyjść na pień. Kajak przeciągnąć. Siąść z drugiej strony. To jedna czwarta przypadków. A pozostałe? Każde drzewo jest inne. Ma inny układ gałęzi. Inny układ pni. Czasami jeszcze jest kombinacja: leży jedno drzewo, za nim drugie drzewo. Trzeba myśleć jak to pokonać. To jest niemalże praca intelektualna. To jest rozwiązywanie łamigłówek. Oczywiście jeszcze połączone z pracą fizyczną. Czasami ciężką pracą fizyczną. Z takich właśnie zwałek jest radość.

Ewa Bugno (Pirania)

Fotokronika - Ewa Bugno

Dzień pierwszy
Dzień drugi
Dzień trzeci
Dzień czwarty
Powrót

copyright